Przystanek Warzazat. Przyjechaliśmy tu tylko na chwilę i tylko po to, by zobaczyć jedną z najpiękniej usytuowanych kasb – kasbę Aït-Ben-Haddou.
Kasba to muzułmańska forteca, często wraz z przylegającymi zabudowaniami mieszkalnymi, popularna głównie w Afryce Północnej. W Maroku występują setki, niekiedy świetnie zachowanych starych kasb. Zabudowania Aït-Ben-Haddou datuje się na XVII wiek, choć podania głoszą, że pierwotna osada powstała 900 lat wcześniej. Choć w tej chwili służy jako atrakcja turystyczna, to cztery rodziny wciąż zamieszkują pradawne zabudowania.
Czasu mamy mało, najszybciej więc będzie wziąć taksówkę. Maroko proponuje dwa rodzaje taksówek: petit – małe poruszające się tylko w obrębie miasta i grande – mercedesy, jeżdżące na dalsze trasy. Te drugie nie są wyposażone w taksometry, więc cenę przewozu trzeba wynegocjować zanim się ruszy. Auto takie nie jest na wyłączność, podczas podróży zawsze może się ktoś do Ciebie dosiąść, nie ma również określonego limitu osób, więc w 5 osobowym samochodzie często siedzi 7 osób (3 z przodu i 4 z tyłu). Jest to tzw. kolektiv, czyli popularne i tanie jest podróżowanie z grupą osób jadących w tym samym kierunku. Decydujemy się więc skorzystać z takiej opcji. Nie mamy czasu do stracenia, więc zaczepiamy pierwszego, lepszego szofera z pytaniem o kolektiv i o cenę. No kolektiv, you two 500 dirhams – odpowiada kierowca. Cena nie do przyjęcia, zażenowani odchodzimy. Dogania nas ciemnoskóry „negocjator”, który zdecydowanie lepiej posługuje się językiem angielskim. Ostatecznie umawiamy się na 200 DH w obie strony i dostajemy 2 godziny na zwiedzenie kasby. Wystarczy. Po drodze mijamy jedno z największych studiów filmowych na świecie – Atlas Film Studios. Nie wzbudza jednak naszego zainteresowania, więc omijamy je bez żalu.
Po około 20 minutowej podróży docieramy do celu. I oto ona, przepiękna, stara, zakurzona osada. Wygląda jakby stado dzieciaków bawiących się na plaży zbudowało zamek z piasku, a potem przyszła wróżka i magiczną różdżką sprawiła, że miasto urosło. U podnóża kasby rosną palmy i płynie rzeczka. Taki widok widuje się tylko w filmach i faktycznie nakręcono tu takie filmy jak: Klejnot Nilu, Gladiator, Aleksander czy Gra o Tron. Żeby wejść do wnętrza kasby i poczuć się jak gladiator trzeba wykupić bilet za jedyne 10 DH (4,5zł). Opłaca się, bo zwiedzania jest sporo, można zajrzeć we wszystkie zakamarki i podziwiać niesamowitą panoramę.
Poza izbami i budynkami można zwiedzić również „muzeum”. Pan „kustosz” skusił nas stwierdzeniem, że ma bardzo dobrze zachowaną kuchnię. Faktycznie, zachowana idealnie, jakby dziadek Mohammed robił tadżin 30 lat temu i to tak zostawił i nikt tego przez te 30 lat nie ruszał…Mieli też siodło, bardzo brudne i pewnie bardzo stare – w końcu to muzeum. Zmarnowane 20DH. Koniec zwiedzania, czas nam się kończy… jednak dwie godziny to za mało. Mijamy sklepiki z dywanami i pędzimy do naszej taksówki. Pan posłusznie na nas czeka. Wracamy.
Do autobusu mamy jeszcze godzinę, wiec postanawiamy coś zjeść. Wybieramy małą, lokalną knajpkę. Przychodzi pan kelner, zagadujemy do niego w języku angielskim, ten patrzy na nas przerażony i odpowiada po francusku. Zrozumieliśmy trzy słowa. Fromage, soupe i thé. Uradowani wykrzykujemy jednocześnie – QUI! Dumni z naszych umiejętności poliglotycznych czekamy na nasze zupy serowe i herbatę. Dostajemy tradycyjne marokańskie dania – harirę (zupę na mięsie z dodatkiem mieszanki ciecierzycy, bobu, grochu i soczewicy), naleśniki z serem topionym i herbatę z wielką bryłą cukru. Rozkoszujemy się posiłkiem oglądając mecz Maroko – Gabon. Marokańczycy są w piłkę równie dobrzy jak i Polacy (no dobra, są gorsi, w rankingu FIFA pozycja 81.) jednak i tam jest to dyscyplina ogromnie popularna. Pyszna kolacja i niesamowite emocje za jedyne 27DH (12zł za dwie osoby)! Najedzeni i szczęśliwi wsiadamy do autobusu, następna stacja Boumalne Dades!