Pustynia Erg Chebbi znajduje się nieopodal granicy z Algierią. Ten przedsionek Sahary ciągnie się z północy na południe przez około 28 km a w najszerszym miejscu ma niespełna 7km. Jest to niezwykle malownicze miejsce. Ganiany wiatrem, jedwabisty piasek układa się w przepiękne wydmy, które osiągają do 150m wysokości. Widok zapiera dech w piersiach i zmusza do refleksji. W przeszłości podróżowały tędy karawany kupieckie. Jechały prosto do Timbuktu. Podróż zajmowała im 52 dni. Nam wydaje się rzeczą niemożliwą, by przetrwać przez tyle czasu, w tak ciężkich warunkach, z ograniczonym dostępem do wody. Siedząc w naszych ciepłych polskich domach nie zastanawiamy się nad tym, że kilka tysięcy kilometrów stąd, woda jest na wagę złota. Wszak z wodą jest jak ze zdrowiem, zaczynamy się o nią martwić, dopiero gdy zaczyna nam jej brakować.
Zadumani nad pustynnym krajobrazem chcieliśmy choć trochę poczuć się jak nomadzi. Zdecydowaliśmy się więc na krótką wyprawę na pustynię. Na ten cel przeznaczyliśmy 700DH (274zł). Wyprawę załatwił nam nasz host – Lhu. Lhussin to kolejna dobra dusza, którą spotkaliśmy na swojej drodze. Przyjął nas po królewsku, oprowadził po okolicy. Pokazał nam rzecz niesamowitą – społeczność wsi stworzyła tuż obok pustyni ogród, w którym rosną piękne drzewa i warzywa. Ze względu na trudny dostęp do wody opracowany został specjalny system nawadniający, który umożliwia doprowadzenie wody do każdej z działek (tylko jednej naraz). Każdy „działkowiec” ma wyznaczoną na to porę, wypadającą niekiedy w środku nocy. Najgorzej mają ci, których ogrody są najdalej. Muszą czekać dwa tygodnie, by przez godzinę móc napoić spragnione rośliny. Po spacerze po okolicy nasz przyjaciel odprowadził nas na miejsce, gdzie miała pojawić się nasza karawana. Czekaliśmy bite 40 minut – niech żyje marokański brak pośpiechu. W końcu przyczłapały dwa wielbłądy ciągnięte przez młodego chłopaka ubranego w poliestrową tunikę stylizowaną na berberską. Usiedliśmy na naszych wierzchowcach i ruszyliśmy w drogę poprzez wydmy. Po drodze próbowaliśmy robić zdjęcia, jednak nie jest rzeczą prostą utrzymać się na wielbłądzie mając w rękach aparat. O kadrowaniu mogliśmy tylko pomarzyć. Ciężko również było znaleźć gładkie wydmy, gdyż pustynia ta jest rajem miłośników quadów i sandbordingu. Godzina jazdy na wielbłądach i dotarliśmy do obozu. Liczyliśmy na surowy klimat, piach w ustach, a tu pełen luksus – prywatny namiot z wielkim łożem, jadalnia, kran z wodą, dekoracje na ścianach i …elektryczność! Na środku pustyni. Był też kot, który z pewnością bardziej „ogarniał tą kuwetę” od nas.
[clear]
Będąc na pustyni koniecznie trzeba zobaczyć zachód i wschód słońca. Widać jak krok po kroku słońce schodzi coraz niżej, aż w końcu chowa się za jedną z wydm i zapada noc – noc pełna gwiazd. Romantyczna sceneria zmusza nas do wykonania setki zdjęć. Niestety słońce już nie grzeje, a temperatura spada bardzo szybko. Wracamy więc do namiotu – gwiazdy obfotografujemy później. Okazało się, że do tego samego obozu trafiło dwóch młodych Amerykanów, bardzo gadatliwych i sympatycznych. Obsługa naszego hotelu pod milionem gwiazd, czyli panowie poganiacze wielbłądów okazali się być również dobrymi kucharzami. Przygotowali nam dwudaniowy obiad: zupa, tajin, herbata, ciastka i deser – pomarańcze w cynamonie. Ledwo wciskaliśmy w siebie kolejne porcje jedzenia. Na szczęście jeden z Amerykanów miał żołądek z gumy i ochoczo dojadł resztki zabawiając nas w międzyczasie rozmową o podróżach i o tym jak niewygodna jest jazda na wielbłądzie. Najedzeni wpadliśmy w senny nastrój, jednak nie był to koniec atrakcji. Nasi opiekunowie wcisnęli nam do rąk instrumenty (bębny i QARAQUEB – metalowe berberskie kastaniety) i kazali grać. Niezwykle sympatyczne było to małe jam session, choć muzycy z nas słabi.
[clear]
Ubrani w puchowe kurtki, czapki, bieliznę termoaktywną wyszliśmy z namiotu by obfotografować gwiazdy. Nigdzie nie zobaczy się tylu gwiazd co na pustyni i choć światło z naszego i innych obozowisk trochę psuło efekt, zdumieni oglądaliśmy konstelacje i rozkoszowaliśmy się ciszą i spokojem. Tej nocy poszliśmy spać wyjątkowo wcześnie, gdyż nie chcieliśmy przegapić wschodu słońca. Poranek nie należał do najłatwiejszych. Musieliśmy zmusić się by wyjść z ciepłego namiotu na ciągle jeszcze zimną pustynię. Nocą temperatura była w okolicy zera, więc z niecierpliwością oczekiwaliśmy, aż zza wydmy wyłoni się słońce i swoimi promieniami ogrzeje nasze zmarznięte policzki. Zdecydowanie, wschody i zachody są tutaj najpiękniejsze.
[clear]
Pustynia była dla nas miejscem niesamowicie relaksującym. Po tej całej bieganinie po Marrakeszu i Warzazat mogliśmy na chwilę zwolnić i zatopić się w naturę. Dodatkowo tuż przed odjazdem do Fezu, przy kolacji, gdzie dostaliśmy propozycję by zjeść kiftę z Turka1, poznaliśmy parę przemiłych Polaków, którzy tak jak my przemierzali Maroko. Miło było wymienić się doświadczeniami i radami na dalszą podróż. W końcu jesteśmy dopiero na półmetku.
- Kifta, to chleb z siekanym mięsem i warzywami. Chcieliśmy mięso kurczaka, ale mieli tylko „big chicken”. „Turkey?” – chcemy się upewnić. „Yes, Turkish!” – słyszymy w odpowiedzi. ;). Na dodatek, oprócz mięsa, do środka bułki nasypano nam frytek, bo jak wiadomo, frytki są dobre do wszystkiego, nawet do chleba.
Pięknie, az się chce pojechać! A gdzie zdjęcia ogródków z systemem nawodniania?
Już dodaliśmy zdjęcie ogródków. Przez główną alejkę kanałem płynie woda. Osoba, której działka ma być nawadniana, blokuje strumień, dzięki czemu woda wpływa na jej ogród.