Nie jedź do tego dzikiego kraju, zaproszą na herbatę, a jak będziesz wychodziła to wbiją nóż w plecy. Fakt, niejednokrotnie zapraszali nas na herbatę, ale zamiast noża dostaliśmy pomocną dłoń. Rdzenni mieszkańcy Maroka – Berberowie, to ludzie otwarci i gościnni. Przekonaliśmy się o tym już pierwszego dnia naszej podróży. Kiedy wylądowaliśmy w Marrakeszu, nasz host – Houssen przyjechał po nas na lotnisko, choć umówiliśmy się, że dotrzemy do niego samodzielnie. Żebyśmy nie mieli problemu z odnalezieniem go w tłumie, przesłał nam swoje selfie – chciałem mieć pewność, że dotrzecie bezpiecznie – wyjaśnił. Udaliśmy się do jego apartamentu, który wyglądał niczym pałac sułtana.
Mieszkanie Houssena
Niesamowite mozaiki, cudowne tekstylia, wszechobecny przepych, to wszystko robiło na nas niesamowite wrażenie i aż trudno uwierzyć, że w tak pięknych wnętrzach brakowało dla nas rzeczy podstawowej – ogrzewania. W końcu to Afryka, jednak zimą w nocy jest tu naprawdę zimno. Spaliśmy pod stertą kocy, ubrani w bieliznę termoaktywną. Na szczęście Marrakesz rozpieszczał nas pogodą za dnia. Wspaniałe słońce i 25 stopni Celsjusza cieszyło nas niezmiernie zwłaszcza, że naszą ojczyznę przykrywała już solidna warstwa śniegu. Na zwiedzenie miasta mieliśmy dwa dni. To wystarczająco. Przez te dwa dni mogliśmy poznać miejscową kuchnię, obyczaje i zajrzeć we wszystkie ciekawe miejsca. Pierwszego wieczoru udaliśmy się do małej, lokalnej knajpy na kolację. Mogliśmy wybrać sobie kawał mięcha, który został dla nas przygotowany i zapakowany do tradycyjnego, marokańskiego chleba zwanego khobz. (Marokańczycy podają go do wszystkiego, nawet do frytek!) Posiłek popiliśmy solidnie przesłodzoną herbatą. Przy kolacji nasz nowy przyjaciel zabawiał nas rozmową o…. prostytutkach. W pierwszej chwili pomyślałam, że mój angielski szwankuje i nie rozumiem o czym rozmawiają panowie. Jednak po sekundzie zorientowałam się, że Houssen dzieli się informacjami dotyczącymi cen prostytutek w Maroku i wypytuje o to jak to wygląda w Polsce. Po zakończonej kolacji i konwersacji poszliśmy do lokalnego sklepiku w celu kupienia karty telefonicznej sieci Marok Telecom. Za możliwość dzwonienia i pakiet internetowy zapłaciliśmy 50DH (ok. 20zł). Sklepikarz dobre 20 minut konfigurował nasz telefon, by internet zaczął działać. Udało się! Wróciliśmy do apartamentu by regenerować siły przed kolejnym dniem pełnym wrażeń.
Rano pobudka i porcja solidnie przesłodzonej berberskiej herbaty przy akompaniamencie muzyki z telefonu. Nasz host otrzymał wezwanie z pracy, więc miasto zwiedzaliśmy samodzielnie. W pierwszej kolejności trafiliśmy na suk, czyli targowisko. Nie łatwo jest się tu poruszać. To istna dżungla, w której sprzedawcy widzą w Tobie ofiarę. Nawołują, próbują wcisnąć dywany, lampy, oraz inne wspaniałe rzeczy, które z pewnością nie zmieszczą się w bagażu podręcznym. Na każdym stoisku towar ułożony jest w sposób staranny. Wygląda to obłędnie. Podnosimy aparaty, by sfotografować ten niesamowity efekt i słyszymy „no photo”, które niestety ciągnie się za nami przez całą podróż. Tutaj ludzie nie lubią być fotografowani. Jedynie na głównym placu zaklinacze węży i nosiciele wody ubrani w tradycyjne stroje chętnie pozują do zdjęć, ale potem wyciągają rękę i żądają 20 DH (ok. 8zł). Przewodniki opisują plac Dżamaa al-Fina, jako jedno z najciekawszych miejsc w całym Maroku. Na nas niestety nie zrobił wrażenia. Kilku zaklinaczy węży siedzących w półkolu a przy nich zwinięte w spirale gady, wyglądające jakby były martwe. Z kolei te całkiem żywe panowie zaklinacze próbują na siłę zarzucić ci na szyję, byś mógł zrobić sobie zdjęcie, które z pewnością będzie kosztowało kolejne 20 DH. Kolejną atrakcją są treserzy małp. Małe, smutne małpki w pampersach robią fikołki na żądanie za jedyne 20 DH. Tuż obok panie nawołują za Tobą pokazując foldery z dziełami z henny. Zaciekawiła nas tylko jedna rzecz. Wieczorem, pośród tego wszystkiego lokalni ludzie zaczęli zbierać się w grupy. Z wnętrza jednej słychać było okrzyki i śmiech, z drugiej muzykę. Pierwsza była kręgiem pojedynków na niby. Panowie nakładali rękawice bokserskie, przyjmowali bojowe pozy i obrażali się zabawnie. Żeby móc się z kimś zmierzyć trzeba było wrzucić monetkę do kapelusza prowadzącego. Druga grupa skupiała melomanów. Można było wspólnie z muzykami za kilka dirhamów zaimprowizować coś na jednym z instrumentów. Nie było to wszystko co plac Dżamaa al-Fina miał nam do zaoferowania, mianowicie znajdowało się na nim również mnóstwo straganów. Ustawione jeden przy drugim, wyglądające niemalże identycznie, oferujące takie same soki w takich samych cenach. Świeży sok z pomarańczy za jedyne 4 DH (ok.1,60zł). Owocowy mix za 10 DH (ok.4zł). Pyszności. Daliśmy się namówić na owocowy mix, okrutnie słodki.
Po degustacji postanowiliśmy zagłębić się w historię miasta. Marrakesz został zbudowany już w XI wieku, grzechem więc by było nie zobaczyć największych zabytków. Wybraliśmy trzy naszym zdaniem najciekawsze: Medresę Alego ibn Jusufa za 20DH, El Bahia Palace za 10 DH i Grobowce Saadytów za kolejne 10 DH. Wszystkie te budowle to cuda architektury dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Mistrzowska ornamentyka, której wykonanie musiało zająć wieki, kolorowe mozaiki, drewniane, rzeźbione sufity. Niesamowity i wszechobecny przepych. Obfotografowaliśmy wszystko porządnie i udaliśmy się ponownie na główny plac, na którym po chwili zjawił się nasz przyjaciel. Wkrótce po tym dołączyło do na troje podróżników z Francji, którymi Houssen również zdecydował się zaopiekować. Całą paczką poszliśmy na lokalny specjał, gotowane ślimaki za jedyne 5DH (ok.2zł). Na szczęście smakowały znacznie lepiej niż wyglądały. Nie mieliśmy serca odmówić degustacji, choć wydłubywane wykałaczką ze skorupek, małe ślimaczki nie były idealną formą kolacji. Okazały się być jedynie przystawką, gdyż później udaliśmy się na przepyszny kuskus i przesłodzoną herbatę.
Spotkanie z francuzami wzbogaciło nas o bardzo cenną wiedzę, nauczyli nas wyrażenia, które zamyka usta chciwym Marokańczykom.” Naszwa huja” znaczyć może tyle co – jestem gołodupcem, gdyż Houssen słysząc te słowa nie mógł powstrzymać się od śmiechu i biedny aż się popłakał. „Huja” w marokańskim to „brat”, nam jednak to słowo kojarzyło się zupełnie z czymś innym, więc i my nie mogliśmy przestać się śmiać. Rozbawieni i zmęczeni udaliśmy się do łóżek, by naładować baterie.
Poranek był bajeczny. Szybki prysznic i śniadanie w lokalnej knajpie. Ale jakie śniadanie! Obłędny koktajl z mleka i awokado stał się od tej pory ulubionym napojem Jaśka, dla mnie był za mdły, nie wygrał z przesłodzoną berberską herbatą. Do przegryzienia dostaliśmy pyszny, świeży chlebek z oliwą i zanurzonymi w niej serkami z krówką śmieszką. (Za chleb z oliwą i serkami, dwa koktajle i dwie herbaty zapłaciliśmy 30,5DH,czyli ok.12,35zł) Rozkoszowaliśmy się śniadaniem, ale zegarek przypominał nam, że czas wyruszać już w podróż do Warzazat. Pierwszy autobus nam uciekł. Houssen zapewniał, że nie ma problemu. Mamy 20 minut, nie jest źle… ale na dworzec jedzie się 30 minut. Spokojnie przyjaciele, to nie problem – mówi i gdzieś telefonuje. W pośpiechu żegnamy się z Francuzami i wybiegamy z autobusu, Houssen idzie spokojnym krokiem nucąc coś pod nosem. Jakiś szczupły Marokańczyk wychodzi nam naprzeciw. To pracownik dworca, znajomy naszego przyjaciela, który kupił nam bilety i zajął nam dobre miejsca w busie. No to w drogę!
WOW! Szkoda, że żaden ze mnie fotograf, marzenie taka wyprawa! 🙂
tak czy owak, będę tutaj zaglądać, może i ja nareszcie tam się udam.
Pozdrawiam 🙂
Nie trzeba być fotografem 🙂 Wyjazd, który teraz organizujemy pozwoli się zapoznać z postawami fotografii, ale niezainteresowani tematem też będą mieć masę atrakcji 🙂