Nadszedł czas na koniec naszej marokańskiej przygody. Przed zmrokiem udało nam się dotrzeć do małej miejscowości położonej najbliżej lotniska. Ostatnim wyzwaniem było znalezienie hotelu. Udało się wyszukać dwa, jeden drogi, a cztery kilometry dalej jeszcze droższy. Wybraliśmy ten drogi (dzięki czemu zaliczyliśmy wieczorny fitness z ciężkimi plecakami). Wygodne łóżko i ciepły prysznic – jednak warto było trochę przepłacić dla takich luksusów.
[/span4][span4]
[/span4][span4]
[/span4][/columns]
Rano szybkie śniadanie i w drogę. Uradowani, (w końcu wrócimy do domu i łykniemy kieliszek wina, rumu, lub innego alkoholu, który nie smakuje jak siki) stanęliśmy w długiej kolejce do odprawy. Była bardzo kręta, więc po kilkunastu minutach spotkaliśmy się na zakręcie z innymi „białymi”. A za czym ta kolejka – zapytaliśmy żartobliwie. No jak to, nie wiecie? – odpowiedzieli – przecież wszystkie loty zostały odwołane. Zdębieliśmy – faktycznie cała tablica odlotów świeciła się na czerwono. A skąd jesteście? – zapytał jeden z nieznajomych – z Polski – odpowiedzieliśmy. No to zaje**ście – odpowiedział Adam, który wraz z narzeczoną Asią wracał do Warszawy. Towarzyszyły im poznane na lotnisku para Łotyszy i para Czechów. Okazało się, że kolejka prowadzi do okienka w którym możesz otrzymać bezcenną pomoc w postaci karteczki z hasłem do wifi, byś mógł sobie poszukać innego lotu, w inny dzień. Jak to w inny dzień? Nie mamy już gotówki, jedzenia, nawet szampon nam się skończył! Waleczna Łotyszka siłą argumentów napierała na obsługę lotniska. W końcu wymiękli. Zaprosili nas byśmy koczowali przed drzwiami biura. (właściwie to zaprosili ich, my staliśmy znacznie dalej, jednak Adam okazał litość i powiedział byśmy poszli z nimi – lov ju Adam <3). Rozłożyliśmy się niczym banda bezdomnych, w sumie przeciorani, zmęczeni i głodni, faktycznie tak wyglądaliśmy. Po jakimś czasie miły Pan wyszedł z pokoju i z uśmiechem oświadczył, że napisał maila do linii lotniczych, bo oczywiście na małym lotnisku w Nadorze nie było przedstawicieli Ryanair. No cudownie, po 14 dniach roboczych może otrzymamy odpowiedź. Po kilku godzinach zaczął doskwierać nam głód. Wyszperaliśmy z dna plecaka dwa pogniecione batony. Uratowani!
Na lotnisku był kantor i bankomat, niestety bankomat był pusty a w kantorze nie mieli gotówki. Po kilku kolejnych godzinach koczowania w głodzie i chłodzie pomocny Pan wrócił do nas z informacjami, że bilety do Warszawy udało się przebukować, natomiast bilety do Łotwy i Czech, nie. Mieliśmy lecieć następnego dnia przez Barcelonę i tam nocować , by kolejnego dnia móc polecieć do Warszawy. Łotysze mogli polecieć z nami do Barcelony, by potem we własnym zakresie kupić sobie bilety do Rygi, najgorzej mieli Czesi, ponieważ zabrakło dla nich miejsc w samolocie na lot do Barcelony i musieli kupić sobie bilety na całą trasę. Z racji tego, że lot do Barcelony mieliśmy mieć dopiero następnego dnia linie lotnicze zapewnić nam musiały transfer, nocleg i wyżywienie. I tu zaczyna się najlepsze. Po 10-11 godzinach oczekiwania na lotnisku przyjechał po nas bus, który miał nas przetransportować do hotelu. Bus jednak nie mógł ruszyć, bo okazało się, że się nagle popsuł – istny dzień świra. Ściśnięci więc niczym szprotki w konserwie jechaliśmy do hotelu taksówkami. Dwie taksówki na 11 osób + kierowcy.
Dotarliśmy w końcu do ziemi obiecanej. Hotel 3* z klimatyzacją, ciepłą wodą i WIFI! Wow wow wow! Kolacja w sąsiadującej z nim włoskiej restauracji. Mogliśmy zjeść tyle ile tylko chcieliśmy. Rzuciliśmy się na jedzenie niczym wataha wygłodniałych wilków. Właściciel tylko zacierał ręce z radości i donosił nam kolejne porcje. Robił z nami milion zdjęć i wrzucał je na Facebooka. Zaprosił nas też na kolację. Co prawda byliśmy tak najedzeni, że spokojnie wystarczyłoby nam to do rana, jednak menu było tak kuszące, że zaryzykowaliśmy przejedzenie się i wróciliśmy do przemiłego lokalu by dalej się rozpasać. Niestety nigdzie nie można było dostać alkoholu, więc posłusznie wróciliśmy do pokoi, by odpocząć przed porannym lotem. Śniadanie zjedliśmy w hotelu, więc nie było tak pyszne i sycące jak u przemiłego pana Włocha-Marokańczyka. Dotarliśmy na to samo lotnisko na którym wczoraj spędziliśmy pół dnia. Zimne, małe, ciemne, bez sklepów, z brudnymi toaletami. Jak dobrze, że dziś spędzimy tu tylko dwie godziny. Przeszliśmy przez odprawę – wszyscy przeszli, można było przenieść wodę, pizzę, wielbłąda, kilo koksu i nikt nie zwróciłby na to uwagi. Maroko żegnaliśmy z łezką w oku, ale przed nami kolejna przygoda. Niespodziewane przedłużenie wakacji o City Break w Barcelonie.
[columns] [span4]
[/span4][span4]
[/span4][span4]
[/span4][/columns]
Dolecieliśmy bezpiecznie do stolicy Katalonii. Tutaj niestety nie było tak kolorowo. Przedstawiciel Ryanair powiedział, żebyśmy się cmoknęli, bo już nic nam nie przysługuje, a to, że nie mamy pieniędzy to nie ich problem. Może nam zwrócą to co wydamy na nocleg i wyżywienie, a może nie. Korzystając z lotniskowego Wi-Fi wyszukaliśmy najtańszy motel położony w dogodnej lokalizacji. Wybór padł na Mediterranean Hostel, który spełnił nasze wszystkie wymagania i czystym sumieniem możemy go polecić. Wraz z Adamem i Asią zaplanowaliśmy trasę pieszej wycieczki po Barcelonie. Niesamowite budynki Gaudiego – Casa Vicens, Casa Mila, Casa Batllo, Casa Calvet i Sagrada Familia a na dokładkę Park Güell, którego odwiedziliśmy tylko bezpłatną część (polaki biedaki cebulaki) oraz Magiczne Fontanny, które niestety były w renowacji. Pełni wrażeń rozkoszowaliśmy się piwem i najgorszą pizzą świata kupioną we włoskiej pizzerii prowadzonej przez Wietnamczyka. Jednak ten kiepski posiłek nie był w stanie popsuć nam humorów, bo byliśmy na przedłużonych wakacjach, które zafundowały nam linie lotnicze (ostatecznie Ryanair zwrócił nam pieniądze za hotel i jedzenie). Nowe przygody, nowi znajomi, z którymi nadal utrzymujemy kontakt. Więc jak to mówią nie ma więc tego złego co by na dobre nie wyszło.
PS. Asia i Adam to też zapaleni podróżnicy. Ostatnio, w ramach podróży poślubnej, objechali Polskę dookoła na rowerach. O ich przygodach możecie przeczytać na https://podrozalternatywna.wordpress.com/.