Muszę się przyznać, że planując podróże przy komputerze, załącza mi się nieśmiertelność. Dopiero na miejscu wychodzi, że jednak jedzenie, sen i odpoczynek przydają się raz na jakiś czas. Tak też było i tym razem.
Na papierze powrót z Wenecji wyglądał pięknie: łazimy dzień po Wenecji, wsiadamy w nocny autobus, w którym sobie śpimy, potem cały dzień łazimy po Mediolanie i wieczorkiem wsiadamy w samolot do domu. Jaki byłem z siebie zadowolony! Cały dzień na zwiedzanie Mediolanu, a jeszcze oszczędzamy na noclegu! Szkopuł był taki, że ów nocny autobus jedzie tylko 4 godziny i przyjeżdża o 4 rano. A do tego ma po drodze przystanki, więc spanie jest „z lekka” utrudnione.
[columns] [span6]
[/span6][span6]
[/span6][/columns]
Wyglądało to więc tak, że o 9 rano wymeldowaliśmy się z campingu i z plecakami ruszyliśmy między weneckie kanały. Przełaziliśmy pewnie ze 20 kilometrów, ale to spoko. Potem, trochę zmęczeni poczłapaliśmy na odjeżdżający o północy autobus. Ja, praktykując skomplikowane asany autokarowej jogi (czyt. próbując się jakoś ułożyć), dałem radę trochę pokimać, ale Kasia, którą dodatkowo dopadła choroba (jak później się okazało – zapalenie płuc!), nie zmrużyła oka. O 4 rano dojeżdżamy. Ciemno, zimno (4 stopnie), zadupie. Turlamy się nocnym do centrum, pod zamek Sforzów. Ławki wszędzie kamienne, więc podkładamy ubrania pod tyłki i posilamy się kabanosami. Niewiele pomaga, więc trzęsąc się z zimna postanawiamy iść na dworzec kolejowy, żeby było choć trochę cieplej.
Po drodze, ze zmęczenia, Kasia zaczyna się potykać o własne nogi, więc siadamy na ławeczce w mini parku (w końcu drewniana!). Tylko na chwilkę… budzimy się po 40 minutach z zimna, wcale nie bardziej wypoczęci. Docieramy do dworca. Niewiele cieplej, bo ma otwarte wyjście na perony. Ale zawsze coś. Kolejna godzinka snu na ławce.
Potem kawka i już tylko 10 godzin do samolotu… Przeklinam się pod nosem.
[columns] [span6]
[/span6][span6]
[/span6][/columns]
Z braku innej możliwości, poszliśmy za radą powiedzenia „nie spać, zwiedzać” i ruszyliśmy na eksplorację stolicy mody. Oczywiście pobieżną i senną.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to ilość bezdomnych. Praktycznie pod każdą estakadą leżały zawinięte w koce i śpiwory postacie. Rano się przebudzały, wystawiały koszyczek na drobne i czekały na datki. Zawsze ceniłem sobie, że pracuję bez wychodzenia z domu, ale zarabianie bez wychodzenia z łózka to już chyba przesada ;). Mediolańscy bezdomni, jak na takie światowe miasto, są co najmniej dwie klasy wyżej od naszych. Po przebudzeniu wyciągają gazety i krzyżówki, wielu ma też ładne, zadbane psy, na smyczach. Pełna kulturka. I jakbyście byli ciekawi, to nie byli żadni emigranci. Ci opanowali sprzedaż selfie sticków i ładowarek, a jak zaczęło padać, to każdy wyciągnął skądś naręcza parasolek.
[columns] [span6]
[/span6][span6]
[/span6][/columns]
Samo miasto nas na kolana nie powaliło. Może przez zmęczenie, ale może dlatego, że nie jesteśmy fanami miast. Katedra ładna, galeria Emmanuela II robi wrażenie, zamek Sforsów też spoko, ale też nie są to zabytki zapierające dech w piersiach. Przynajmniej nie w naszych.
Oczywiście wiadomo, że do Mediolanu jedzie się na zakupy! Zagęszczenie modnych butików z absurdalnymi cenami jest tu olbrzymie. Wiem, że jako facet się nie znam, ale nigdy nie zrozumiem, jak zwykły pasek może kosztować 500 euro, a tenisówki 1500 euro. My mieliśmy w portfelu ostatnie 30 ojro, więc shopping u Prady musimy przełożyć na następny raz ;).
Pod wieczór się rozpadało, więc najdłużej ze wszystkich atrakcji zwadziliśmy położony obok dworca Media Markt. W ten sposób udało nami się dotrwać do busa na lotnisko (w którym rozpiliśmy ostatnie wino z termosu). Szczęśliwie tym razem lotu nam nie odwołali, więc krańcowo wyczerpani, ale też usatysfakcjonowani, opuściliśmy Włochy.