Łapiemy nocny autokar do Fezu (ok. 134zł za dwie osoby). Naprzeciwko nas obok starszego Marokańczyka, siedzi młoda Wietnamka i przewraca oczami, bo staruszek całą drogę odśpiewuje pod nosem religijne pieśni, wtóruje mu podobne wycie z radia, ale z lekką nutą disco. Po kilku godzinach męczarni w wesołym autobusie, porannymi kroplami deszczu przywitał nas Fez. Pierwszy deszcz w Afryce, drobny i krótki. Miał wyjść nam na spotkanie nasz nowy znajomy Loukmane (przyjaciel naszego hosta z Marrakeszu). Szukajcie TAXI numer 2002 – napisał. Po chwili podjechała nasza taksówka, podbiegliśmy do niej i gdy tylko złapaliśmy za klamkę by wsiąść zaczęła się chryja z udziałem miejscowych. Krzyczeli na siebie, machali rękami. Trochę się zlękliśmy, bo było jeszcze ciemno, nikogo nie znaliśmy, a awantura w obcym języku przybierała na sile. Okazało się, że taksówkarze myśleli, że nasz znajomy kradnie im pasażerów, więc chcieli go bić. Ot taka mafia taksówkowa. W końcu bezpiecznie odjechaliśmy.
[columns] [span4]
[clear]
Pierwszą noc, a właściwie pół nocy spędziliśmy drzemiąc na kanapie w lobby hotelu, którego Loukmane jest właścicielem. O tym, że to hotel dowiedzieliśmy się dopiero po kilku godzinach, gdy z pokojów zaczęli wyłaniać się ludzie. Pierwsza była Adi, przemiła Niemka, która zrobiła sobie gap year i podróżuje po świecie pracując w różnych miejsca w zamian za nocleg i jedzenie. Spotkaliśmy też kilkoro polaków i amerykańca, który robił w Maroku biznesy i strasznie narzekał na leniwych Marokańczyków. W hotelu była też przemiła pani gosposia, która nie znała ani jednego słowa po angielsku ale poczęstowała nas plackiem i kawą szeroko się uśmiechając. Musicie to zjeść, tłumaczyła Adi. Nie broniliśmy się, bo byliśmy tak głodni, że suchy placek był najlepszym co mogło nas spotkać.
[columns] [span4]
[/span4][span4]
[/span4][span4]
[/span4][/columns]
Mówią, że jadąc do Maroka koniecznie trzeba się zgubić w Fezie. W sumie innego wyjścia nie ma, uliczki tam są tak wąskie i kręte, że nawigacja w telefonie wariuje a my razem z nią, bo już piąty raz mijamy to samo miejsce. W Fezie agresywni są też sklepikarze, kup pan, kup pani, tanio, Polska? Dobra, dobra zupa z bobra… I tradycyjnie tu ludzie również nie pozwalają się fotografować. Zabytki? ładne, lecz podobne do wszystkich innych. Może za wyjątkiem garbarni, które zapewniały doznania nie tylko wizualne ale (a może i przede wszystkim) węchowe. Dobrze, że chociaż jedzenie mają dobre – trafiliśmy na przepyszną restaurację schowaną gdzieś między sukami (straganami), naprzeciwko stoiska ze słodyczami. To tam zakochaliśmy się w kuskusie tabbouleh (przepis wrzucimy niebawem), który potem wielokrotnie chcieliśmy przyrządzić w Polsce, lecz nigdy nie wyszedł nam taki sam, może dlatego, że nie udało nam się kupić świeżej kolendry. Chętnie wrócilibyśmy jeszcze raz do Fezu, tylko po to by móc ponownie usiąść za stolikiem przystrojonym kiczowatą, liliową zasłoną i rozkoszować się szaszłykami, harirą, herbatą, kuskusem i tadżinem. Fez został naszym marokańskim kulinarnym królestwem.
Musieliśmy odpocząć trochę od Fezu i wybraliśmy w tym celu Meknes, jednego z cesarskich miast, oddalonego od Fezu około 65km (35zł – 2 os za podróż koleją Fez-Meknes-Fez) . Wybraliśmy je by zrealizować marzenie Jaśka o zrobieniu zdjęcia w tamtejszym grobowcu. (pominę historię o błądzeniu i szukaniu grobowca – przyjmijmy, że jest to wpisane w układ każdego marokańskiego miasta) Piękny budynek pojawia się na wielu zdjęciach. Żółte ściany kontrastują z mozaikową podłogą, tworząc idealne tło fotograficzne. Gdzieś głębiej za wielkimi drewnianymi drzwiami znajduje się mauzoleum do którego przemknęliśmy za grupą zwiedzających Francuzów. Oglądaliśmy z zaciekawieniem groby, a tu nagle trach, drzwi się zamykają, słychać zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. Cudownie, zostaliśmy uwięzieni z trupami! Zaczynamy uderzać w drzwi. Po dłuższej chwili otwiera zdziwiony pan i wita nas z lekkim zakłopotaniem w głosie. Myślał, że wszyscy Francuzi już poszli. Nie wyprowadzaliśmy go z błędu. Merci i w drogę! Powrót koleją był o tyle ciekawy, że drzwi pociągu nie chciały się zamknąć. Z niepokojem zerkałam co chwila na dwoje dzieci siedzących obok otwartego na oścież wejścia. Te natomiast siedziały niewzruszone i rozkoszowały się naturalną klimatyzacją.
[columns] [span4]
[/span4][span4]
[/span4][/columns]
[clear]
Nasza wizyta w Fezie była o tyle niezwykła, że tutaj mogliśmy zobaczyć jak żyją młodzi Marokańczycy. To było niesamowite doświadczenie. Niesamowite było również to, że w końcu mogliśmy wypić piwo! W mieście w którym mieszka około 950 tysięcy mieszkańców można kupić alkohol w dwóch – trzech miejscach, dlatego poprosiliśmy o zakup Loukmanea. W zakupach towarzyszył mu nowy mieszkaniec hotelu, młody niemiecki anarchista. Piwo było obrzydliwe – a było to piwo ze średniej marokańskiej półki (7zł za jedno!). Anarchista wziął 12 piw z tej najniższej, bo jak stwierdził, nie smak jest ważny, lecz to by porządnie trzepało. W tym przypadku chyba miał rację. Loukmane zaprosił na wieczór swojego współlokatora (był Duńczykiem lub Belgiem pracującym w Maroku jako nauczyciel angielskiego) wraz z którym przyrządziliśmy coś na kształt tadżina. Wpadło też kilkoro znajomych z instrumentami. Okazało się, że znaleźliśmy się w niezłym muzycznym towarzystwie! Chłopaki grali na instrumentach, opowiadali dowcipy, śpiewali popowe szlagiery dopijając wódkę, którą zostawili poprzedni Polacy. Czy my nadal jesteśmy w Afryce, czy jakaś magiczna siła przeniosła nas do ojczyzny? Słuchamy tej samej muzyki, ubieramy się podobnie, śmieszą nas te same dowcipy, co prawda oni byli trochę młodsi i bardziej opaleni niż my, ale czuliśmy się w ich towarzystwie jakbyśmy byli w gronie swoich polskich znajomych. [icon icon=icon-smile size=14px color=#000 ]